Patrząc wstecz - 55 lat SJC

W październiku 2011 Śląśki Jazz Club znów się postarzał. Wybiło mu 55 lat. Dokładnie 19 października 2011. W związku z tym, publikujemy wywiad jaki przeprowadził z Mirosławem Rakowskim, prezesem SJC Łukasz Malina, a który został opublikowany w portalu NaszeMiasto.pl. W zasadzie nic dodać, nic ująć. Szczególnie, że wywiad przeprowadzono właśnie z okazji 55 lat istnienia SJC.

Patrząc wstecz - 55 lat SJC

Łukasz Malina:
55 lat Śląskiego Jazz Clubu to niewiele mniej niż liczy sobie historia jazzu w naszym kraju. Co pan czuje, stojąc za sterami najstarszego jazzowego stowarzyszenia w Polsce?


Mirosław Rakowski:
Jestem niezmiernie z tego dumny i może jest to jeden z tych najważniejszych powodów, dla których w ogóle się tym zajmuję. Prezesem jestem już drugą kadencję, w tej chwili mija jedenasty rok. Wymaga to poświęcenia czasu, energii i… nerwów. Ale sama świadomość, że prezesuję najstarszemu stowarzyszeniu jazzowemu w Polsce, którego członkiem jestem odkąd skończyłem 19 lat – czyli 42 lata temu, to  mnie zdecydowanie mobilizuje! Oczywiście, miewam chwile zwątpienia. Mówię do siebie: rzucę tym wszystkim w kąt, nikt mi za to nie płaci! Ale już po chwili, po przemyśleniu: 55 lat! Kurde, nie można tego tak zostawić! (śmiech) Nie zniósłbym, gdyby po mojej ewentualnej rezygnacji Śląski Jazz Club miałby się skończyć i to mnie tu trzyma.

Jakie są relacje Śląskiego Jazz Clubu ze środowiskiem jazzowym w Polsce? Jak ŚJC odbierany jest w Krakowie, Wrocławiu, Warszawie, Poznaniu czy Gdańsku?


Kontakt mamy głównie przez Internet. Jestem mało mobilny, ale mam wiele zaproszeń i może to mój błąd, że z nich nie korzystam, ale to nie jest takie łatwe… Staram się jednak namawiać do tych podróży moich młodszych kolegów i koleżanki.
A jeśli idzie o to, na ile jesteśmy znani? Trzeba sobie zdać sprawę, że to przede wszystkim otwarty rynek i musimy działać w warunkach pewnej rywalizacji. U nas, żadnej groźnej konkurencji, na szczęście nie mamy. Z ofert, które do nas napływają od rozmaitych artystów wynika, że chcieliby oni „wreszcie”, czy też „w końcu” zagrać w Śląskim Jazz Clubie. Powstaje wiele nowych miejsc do koncertowania, ale naszą przewagą nad nimi jest ten jedyny w swoim rodzaju klimat. To pozwala działać nam skuteczniej, mimo bardzo skromnego na ten cel budżetu.

Śląski Jazz Club od dwudziestu kilku lat funkcjonuje w warunkach gospodarki wolnorynkowej, nie dysponuje jednak zasobnym portfelem. Mimo to udaje się Państwu promować młodych i zdolnych artystów, zdobywać pieniądze na debiuty płytowe. Jak to możliwe?


Mieliśmy bardzo dużo szczęścia, bo było już z nami bardzo krucho – w okresie tzw. transformacji ustrojowej. Poprzednia rzeczywistość była łatwiejsza, ale ta nowa nauczyła nas większej samodzielności. Obecnie zajmujemy powierzchnię ponad dwustu metrów kwadratowych. Kiedyś było to aż trzykrotnie więcej. W najtrudniejszym momencie mieliśmy nad sobą komornika i na walnym zgromadzeniu głosowaliśmy nad… likwidacją działalności. Dziś to na szczęście już tylko historia. Albo się człowiek dostosowuje do rzeczywistości, albo się na nią obraża. Gdy się obraża, to jest już po zawodach! Znam tych wszystkich narzekających na brak pieniędzy w kulturze, żalą się prasie, piszą do ministrów, bo oni muszą mieć pieniądze. A właśnie, że nie muszą! Bo żyjemy w wolnym kraju i możliwości są. I proszę nie zapisywać mnie do tych „narzekaczy”!

Złote czasy ŚJC to lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte?


No, nie do końca – bo tylko do połowy lat osiemdziesiątych. Później zaczęły się już wspomniane kłopoty. Ale w tym czasie działał nasz flagowy zespół, High Society Band. Grupa grała jazz tradycyjny, dixielandowy. High Society zdobywał wszystkie możliwe nagrody w Polsce, jeździł na występy zagraniczne, co w tamtych czasach było ewenementem.

Jak zagranica reagowała na to, że kraj bloku wschodniego wysyła w świat artystów grających „imperialistyczną” muzykę? Czy to nie był swego rodzaju paradoks?


Nasza władza załatwiała to na swój sposób. W repertuarze musiały znaleźć się melodie ludowe czy nawet rosyjskie! Był to jeden z warunków, pod którymi można było koncertować poza PRL. Pamiętam, że sama nazwa High Society też się nie podobała. „Śmietanka towarzyska” była nie do przyjęcia i mało kogo obchodziło, że to tytuł jednego z największych standardów jazzowych, który dziś liczy sobie jakieś dziewięćdziesiąt lat. Koledzy tłumaczyli zaś, że to ci biedni, zgnębieni Murzyni w Ameryce tę muzykę wymyślili, żeby przeciwstawić się uciskowi… Nazwę udało się przepchnąć. Śląski Jazz Club miał swego opiekuna z Urzędu Bezpieczeństwa.

Czym się opiekun zajmował?


Opiekun przychodził na spotkania i… pił z kolegami wódkę. Pro forma, musiał jednak swoje obowiązki wykonywać. Pamiętam, że mieliśmy trzy maszyny do pisania i każda z nich miała inną czcionkę. Opiekun siadał więc za każdą z nich i wklepywał kolejne litery, żeby w razie pojawienia się antyustrojowych ulotek móc zidentyfikować źródło ich pochodzenia.

Mieliście wgląd w to, co „kolega” opiekun raportował?


Nie, ale gdy trzeba było załatwić np. paszport, to można było na niego liczyć. Oczywiście, wszystko miało swoją cenę w odpowiedniej ilości wódki. (śmiech)
Przed wyjazdem z kraju, koledzy otrzymywali instrukcje. Może nie mieli zostawać wielkimi szpiegami, ale ich obowiązkiem było obserwowanie: kto z kim gadał, z kim się spotykał i inne takie. Po powrocie, opiekun sporządzał z muzykami raporty i musiał taką teczkę prowadzić.

Zaglądał pan kiedykolwiek do teczki Śląskiego Jazz Clubu? Na pewno można taką w IPN odnaleźć.


Nie. Jakoś mnie nie ciągnęło. Choć kiedyś sam byłem „zwinięty” i zabrano mnie na UB. Skonfiskowano mi wówczas aparat fotograficzny i film, bo robiłem kolegom zdjęcia do folderu w pobliżu dawnej autostrady. A tam, gdzieś w tle, było… sześć kominów Huty Łabędy i wzięli mnie za szpiega. Zdjęcia i tak się udały, bo poza aparatem (a był to jeden z najdroższych wówczas – Pentacon six) i jednym filmem w jego wnętrzu, miałem jeszcze torbę z kilkoma innymi, już użytymi filmami. Fotografowani muzycy to był duet, który lada dzień miał wyjeżdżać do RFN na tournee. Pamiętam, że oni bardzo się wtedy bali, bo ich też, razem ze mną zawinęli i istniało ryzyko, że to już będzie koniec ich kariery. Po czterech godzinach intensywnych przesłuchań byliśmy znów na wolności.

Jakie sławy jazzu koncertowały pod szyldem ŚJC przed laty?


Było ich wielu i wymienię tych, których teraz pamiętam: Michał Urbaniak, Urszula Dudziak, Adam Makowicz, który jeszcze wtedy nazywał się Matyszkowicz, Tomasz Stańko, Janusz Muniak – wszyscy byli w tamtym czasie bardzo młodymi ludźmi.
Mam ich wszystkich uwiecznionych na zdjęciach. Byłem wtedy takim jazzclubowym dyżurnym fotografem. Ówczesny prezes mnie do tego zaganiał. Wiele z tych zdjęć w ostatnim czasie zeskanowałem i można je oglądać na naszej stronie w zakładce „historia”.
W czasach tzw. świetności jazz clubu powstała Rawa Blues – Irek Dudek był wówczas naszym młodym członkiem. Jako stowarzyszenie impresaryjne mieliśmy także wiele wspólnego z Metalmanią, naszym członkiem był bowiem Tomek Dziubiński, który niestety już nie żyje. Jako ŚJC maczaliśmy palce Nawet w organizacji kilku pierwszych edycji festiwalu w… Jarocinie. Przed laty Śląski Jazz Club organizował także swój festiwal, Boom Jazz. Pierwsza edycja  1973 rok, a późniejsza reaktywacja w latach 2003 i 2004 nie powiodła się. Z każdą z tych imprez wiąże się wiele sławnych nazwisk, których nie sposób wymienić. Naszym dzieckiem jest Dom Pracy Twórczej „Leśniczówka” w WPKiW, który był kiedyś Domem Pracy Twórczej Śląskiego Jazz Clubu…

Dziś flagowym okrętem ŚJC jest Międzynarodowy Festiwal Jazz w Ruinach?


To nasza duma, sztandarowa impreza i tym się chwalę. Festiwal ma swoją ideę i cechy wyróżniające go na tle innych festiwali w Polsce. Stawiamy na pełną otwartość dla każdej publiczności – zwłaszcza tej, co z jazzem nie miała do czynienia. Niejednokrotnie dowiadywałem się od ludzi, którzy jazzu w ogóle nie słuchają, że podczas festiwalu zmienili zdanie o tej muzyce. Ponadto, nie preferujemy w Ruinach żadnego konkretnego gatunku jazzu – panuje zupełna wolność. Trzeci ważny aspekt – nie zapraszamy tu gwiazd z najwyższej światowej półki. Prezentujemy raczej młodych artystów, którzy docierają do nas z przeróżnych zakątków świata, m.in. z Kolumbii czy Izraela. W Ruinach nie ma snobów, nie ma drogich biletów (wstęp na koncerty jest darmowy – przyp. red.) i nikt nie dyskutuje o „wyższości świąt Bożego Narodzenia”.
Projekt festiwalu „gwiazdorskiego” też istnieje, ale na razie leży w szufladzie i czeka na lepsze czasy.

Wracając do historii – jazz w Polsce jest postrzegany jako coś elitarnego, podczas gdy ta muzyka od samego początku była taneczną. Czy przyczyną tej sytuacji może być fakt, że tuż po II wojnie światowej tego jazzu na polskiej ulicy nie było, nie grało go radio i nie kusiły nim liczne miejskie knajpki?


Ależ ten jazz był! W latach trzydziestych i czterdziesty XX wieku muzyka jazzowa była, jak dzisiaj pop. Każda tancbuda go grała, a ze stylu zarezerwowanego tylko dla czarnych, jazz stał się muzyką uniwersalną.
W Polsce, po wojnie, był taki okres, choć krótki. Do czasu, gdy rozpoczęła się wojna o handel i likwidacja wszystkiego, co prywatne, istniała masa knajp, w których jazz grano! Z opowiadań wiem, że w Gliwicach, na ul. Zwycięstwa było ich bez liku. Dziś są tu banki. Grali w nich muzycy zarówno lokalni, jak i przyjezdni. Wśród nich był przecież prof. Andrzej Schmidt, który przyjechał tu ze Lwowa.
Dopiero, gdy nastał socrealizm, jazz musiał zejść do katakumb. Tak było co najmniej do roku 1955.

Gdzie on wtedy był? Gdzie grano muzykę wolności?


Grało się go po domach, słuchało się Willisa Conovera z Głosu Ameryki, który prezentował tych wszystkich wielkich artystów.

Gdy jazz już wrócił, gdy znów „było wolno” – to jaki on był? Elitarny? Czy nadal tak popularny, jak przed dekadą?


Nie! To był wybuch wolności! Ten czas to rewolucja kulturalna, ruchy studenckie, dostęp do najważniejszych filmów światowego kina i inne pożyteczne okoliczności. Wielu ówczesnych polskich jazzmanów, jak chociażby Komeda – związało się na stałe z kinem. Jazz stał się więc przednią strażą tej rewolucji kulturowej po socrealizmie. Pierwszy Ogólnopolski Festiwal Muzyki Jazzowej to rok 1956 i Trójmiasto. Ściągnęły na niego dziesiątki tysięcy osób z całego kraju! Koncerty były m.in. w Stoczni Gdańskiej. Ludzie chcący posłuchać jazzu wspinali się nawet na… latarnie! Można to obejrzeć na archiwalnych filmach.
Dopiero rock and roll zmienił oblicze jazzu w Polsce. Choć, oczywiście nie obwiniałbym go o wyparcie jazzu. Taka była po prostu kolej rzeczy.

A dziś?


To na pewno nie element jakiegoś snobizmu. Wystarczy, że wyjdziemy z tej piwnicy i dziś na scenie występują u nas bardzo młodzi i zwyczajni w sposobie bycia młodzi ludzie. Właśnie młodych, zainteresowanych jazzem jest bardzo wielu i to mnie ogromnie cieszy.

Czego ŚJC i pan, jako jego prezes, życzycie sobie z okazji 55-lecia działalności?


Nie powiem tak banalnie, że kolejnych 55 lat, bo to jest oczywiste… (śmiech) Wspomnę jednak o moich zmartwieniach, a jednym z największych jest nasza siedziba. W tym lokalu jesteśmy już od 31 lat. Stałą działalność koncertową prowadzimy od ponad dekady, ale… Klub niestety nam się sypie.
Na pewno nie chcielibyśmy zostać zwykłą, komercyjną knajpą. Mam obawy, że biznes zacząłby przeważać nad jakością i klimatem tego miejsca. Jeśli utargi z baru miałyby być ważniejsze od tego, co robimy – ja się w to wtedy przestaję bawić. Zdobycie jakichkolwiek środków z publicznego budżetu, na choćby drobny remont, graniczy z cudem. Staram się więc pozyskać te pieniądze u prywatnych sponsorów. Temu służą właśnie m.in. spotkania integracyjne, na które zapraszamy osoby, które kochają jazz, blues, cenią atmosferę jamów i naszego klubu.
Poza tym, chcemy kontynuować Jazz w Ruinach oraz cykl koncertów Czwartek Jazzowy z Gwiazdą. Na to staramy się o środki budżetowe z Urzędu Miasta i Urzędu Marszałkowskiego Województwa Śląskiego.. Udało nam się także pozyskać pieniądze na wydanie dwóch płyt: Kajetan Drozd Acoustic Trio i Wierba&Schmidt Quintet z Piotrem Baronem. Najpewniej obie płyty ukażą się na przełomie roku.
Od dwóch lat organizujemy Bytomską Moc Bluesa, na którą środki pozyskaliśmy z UM Bytomia. Jak będzie w przyszłym roku – na razie nie wiemy, bowiem na razie pod znakiem zapytania stoi działalność kulturalna w EC Szombierki, gdzie odbyły się dwie pierwsze edycje festiwalu, a ostatnia edycja miała miejsce w Bytomskim Centrum Kultury, jednak nie byliśmy z tego faktu zbytnio zadowoleni.
W planach na przyszły rok są dwa zupełnie nowe projekty: Letnie Międzynarodowe Warsztaty Jazzowe w Jastrzębiu-Zdroju oraz również warsztaty jazzowe – w… Krzeszowicach, pod Krakowem. Cieszy mnie, że jest tyle osób, które ŚJC pomagają i dzięki którym to wszystko się udaje.

Któregoś dnia budzi się pan i dowiaduje się z radia, telewizji, Internetu, że… jazzu nie ma. Nigdy nie było takiej muzyki, a jeśli była, to tylko się panu przyśniła. Co wtedy?


Poświęciłbym się mojej drugiej pasji, bo bez pasji życie jest nic nie warte, czyli historii! Więcej wydawałbym na książki i czytałbym.

Dałoby się żyć bez jazzu?


No! Nie przesadzajmy! Samobójstwa bym nie popełnił. Sorry! (śmiech)

 

Wywiad przeprowadził Łukasz Malina 
Opublikowano w serwisie NaszeMiasto.pl
październik 2011

Zdjęcia: Łukasz Malina

Ta strona używa COOKIES.

Korzystając z niej wyrażasz zgodę na wykorzystywanie cookies, zgodnie z ustawieniami Twojej przeglądarki.

OK, zamknij