Daniel Ryciak

Slow Motion

Wywiad z Bartkiem Pieszką w magazynie Jazz Forum. Wywiad przeprowadził Łukasz Malina.

Slow Motion

Wibrafon w jazzie to zjawisko bynajmniej nie nowe. Od wielu lat z powodzeniem tworzy on także historię polskiego jazzu. Jednak za każdym razem, gdy pojawia się ktoś, za sprawą kogo ten niecodzienny instrument wygrywa improwizowane melodie, mamy do czynienia z muzyką oryginalną, świeżą, pozostającą w pamięci. Z pewnością tym razem nie będzie inaczej. Bartek Pieszka to głos młodego pokolenia jazzu, uznany już wibrafonista i kompozytor. Daje się nam poznać jako lider autorskiej formacji, skupiającej w sobie wspaniałych instrumentalistów. Ich debiutancka płyta, która trafia dziś do naszych prenumeratorów, sprawia wrażenie niezwykle emocjonalnej i osobistej.


JAZZ FORUM: Twoje nazwisko nie od dziś znane jest polskim fanom jazzu. Od wielu lat koncertujesz, masz w dorobku znaczące nagrody, współtworzyłeś wiele projektów, zyskałeś uznanie autorytetów muzycznych. Dlaczego tak późno wydajesz debiutancką płytę?

BARTEK PIESZKA: Faktycznie, zdaję sobie sprawę, że już sporo czasu minęło od kiedy powstał mój zespół, pierwsze utwory pisane na ten skład, i od kiedy nagraliśmy tę płytę. Zaznaczam, że nagrania zamieszczone na krążku nie są nowe, jednak nigdy nie były oficjalnie publikowane. Nagraliśmy ten materiał dobrych parę lat temu, powoli coraz bardziej pasuje do niego wyrażenie „nagrania archiwalne”.

Zależało mi jednak bardzo, aby to właśnie one otwierały moją solową dyskografię. Dla mnie te utwory mają ogromne znaczenie, w pewien sposób mnie definiują. Równie ważne są te konkretne sesje nagraniowe, dlatego nie zdecydowałem się aby ponownie nagrać ten materiał. Czas, gdy pisałem utwory zamieszczone na płycie, był dla mnie przełomowy. Dziś byłbym skłonny stwierdzić, że gram już inaczej, jednak emocjonalność tych nagrań wciąż mnie porusza, uważam, że są prawdziwe.

JF: Płytę zadedykowałeś Bernardowi Maselemu...

BP: To mój wymarzony nauczyciel. Wiele lat przed rozpoczęciem studiów na Akademii Muzycznej, jako początkujący perkusista marzyłem o tym, aby kiedyś go poznać i móc się u niego uczyć. Marzenie to się spełniło i w dodatku przerosło moje oczekiwania. To nieprawdopodobne, jaką ten człowiek ma wiedzę i z jaką pasją ją przekazuje. Bardzo mnie wspierał i we mnie wierzył. Cenił we mnie mój indywidualny styl – zupełnie odmienny od jego. Zaznaczał, że właśnie w tym kierunku powinienem iść dalej. Wiele mu zawdzięczam.

JF: Bernard Maseli jest znany głównie ze swoich dokonań w dziedzinie muzyki elektronicznej, Twoja płyta jest jednak w pełni akustyczna. Czy nie chciałeś iść w ślady swojego nauczyciela i tworzyć muzykę z elementami elektroniki?

BP: Muzyka elektroniczna interesuje mnie bardziej jako odbiorcę, niż jako wykonawcę. Lubię jej słuchać, ale mam poczucie, że to jednak muzyka akustyczna pełniej mnie wyraża. To, co Bernard Maseli potrafi wyciągnąć z swojego KAT-a, czyli elektronicznego wibrafonu, jest niesamowite. Myślę, że większość muzyków się ze mną zgodzi, gdy powiem, że gra na instrumentach elektronicznych jest trudniejsza w porównaniu z ich akustycznymi odpowiednikami. Oczywiście możliwości i zastosowanie jest zupełnie odmienne, ale instrumenty elektroniczne nie tak łatwo okiełznać. Myślę, że niewiele osób potrafi tak je ożywić i nadać im duszę, a nie bazować jedynie na efektownych brzmieniach. Te instrumenty wymagają zupełnie innej artykulacji, dynamiki, techniki gry, wcale nie gorszej, ale po prostu innej. To, co w instrumentach akustycznych często przychodzi stosunkowo naturalnie, w instrumentach elektronicznych wymaga wielkiej pracy, aby faktycznie grały tak, jak oczekuje muzyk.

Ja skupiam się przede wszystkim na muzyce akustycznej, ona bardziej odpowiada mojej wrażliwości i ekspresji.

JF: Zaznaczyłeś, że wibrafon to instrument perkusyjny, grasz również na zestawie perkusyjnym?

BP: Nie, choć wiem, że to nietypowe dla wibrafonisty. Mnie nigdy nie interesowały membrany. Od pierwszego dnia, gdy przekroczyłem próg sali perkusyjnej, fascynowały mnie tylko sztabki, czyli przede wszystkim wibrafon i marimba. To w nich się zakochałem i im poświęciłem. Zawsze mnie zdumiewało, że od klasycznego perkusisty wymaga się, aby w równym stopniu grał na tych wszystkich, tak różnych od siebie, instrumentach. Ku mojej ogromnej radości w Akademii Muzycznej mogłem się już ukierunkować na wibrafon i nie wracać do instrumentów membranowych, do których nigdy nie miałem serca. Co bynajmniej nie znaczy, że nie lubię słuchać gry perkusistów. Niebywale mnie zachwyca, gdy ktoś potrafi przekazać emocje za pomocą rytmu.

Bernard powiedział mi kiedyś, że jestem najmniej perkusyjnym wibrafonistą, jakiego słyszał. On się wspaniale posługuje rytmem w swojej grze. Mnie bardziej interesowało wyrażanie się melodyczne. Dobrze to słychać na mojej płycie w utworze „Epilog”. Muszę przyznać, że to jeden z ważniejszych dla mnie utworów, jakie skomponowałem. Melodia tego tematu opiera się właściwie tylko na ćwierćnutach, zwłaszcza w środkowej części. Rytm najprostszy z możliwych, a jednak w melodii jest coś takiego, co sprawia, że niesie ze sobą wyczuwalny ładunek emocjonalny, w namacalny sposób kreuje się w niej pewna historia.

JF: Co w takim razie najbardziej lubisz w Twoim instrumencie?

BP: Może to trochę dziwne, ale pierwsze przychodzi mi do głowy to, za co go nie lubię. Owszem, są i takie aspekty, więc może zacznę od nich, bo są też łatwiejsze do określenia. Nie lubię wibrafonu za karkołomną pozycję, jaką trzeba przyjąć podczas grania. Najkrócej mówiąc trzeba stać pochylonym na jednej nodze, ponieważ druga obsługuje pedał. Podczas koncertów to nie jest problem, ale przy długim ćwiczeniu jest to bardzo uciążliwe. Często zazdrościłem np. gitarzystom, którzy mogą sobie wygodnie siedzieć, opierać się i grać. Zawsze sobie powtarzałem, że gdybym grał na innym instrumencie to więcej bym ćwiczył. (śmiech) Ale wszystkie te mniej przyjemne aspekty nie mają jednak znaczenia w porównaniu z tym, co daje mi gra na wibrafonie.

To, co najistotniejsze jest trudne do opisania. Między muzykiem a instrumentem tworzy się specyficzna więź, która balansuje na granicy wielu emocji. Lubię w wibrafonie to, że jest zarówno instrumentem melodycznym, harmonicznym, jak i perkusyjnym, daje to dużo środków wyrazu. Lubię też, że wyzwala we mnie ruch ciała, który mi pomaga w prowadzeniu ekspresji. Często słyszę, że na scenie jestem zupełnie innym człowiekiem, niż w życiu prywatnym. Faktycznie, w życiu codziennym jestem osobą bardzo spokojną, ustatkowaną i mało ekspresyjną. Gra wyzwala we mnie pokłady czegoś zupełnie innego. Gdy obserwuję siebie na nagraniach ze swoich koncertów, często sam jestem zaskoczony, ale lubię ten stan, gdy w pewnym sensie tracę nad sobą kontrolę i liczy się już tylko muzyka.

JF: Co chcesz przekazywać w muzyce?

BP: To trudne pytanie. Wydaje mi się, że podstawowym zadaniem każdej sztuki jest wywołanie emocji w słuchaczu, taki jest też mój cel. Chciałbym, aby słuchacz mógł się np. po prostu wzruszyć słuchając mojego utworu. A czy jest coś konkretnego, co chciałbym przekazać? Chyba nie. Są to dość abstrakcyjne emocje. Choć ostatnio stanąłem przed wyzwaniem nagrania teledysku do swojego utworu. Chciałem, aby opowiadał o czymś konkretnym, co pokrywałoby się z emocjami, jakie w nim zawarłem. Byłem zmuszony, aby w końcu nazwać ten abstrakcyjny przekaz. Było to ciekawe doświadczenie, myślę, że dzięki temu na nowo odkryłem ten utwór.

JF: Wróćmy do początków Twojej przygody z jazzem.

BP: Naukę gry na fortepianie zacząłem gdy miałem sześć lat. Później poszedłem do Szkoły Muzycznej Pierwszego Stopnia w Gliwicach, tam moim głównym instrumentem była wiolonczela. W tym czasie na poważnie zacząłem się interesować muzyką, stała się ona moją pasją. Jednak z jazzem spotkałem się dopiero gdy miałem 14 lat. Wtedy doszedłem do wniosku, że wiolonczela nie bardzo pasuje do nurtu muzyki, jaki chcę uprawiać, dlatego zmieniłem swój główny instrument. Drugi stopień szkoły muzycznej kontynuowałem już grając na instrumentach perkusyjnych.
Muzykowaliśmy w domu ze starszym bratem Wojtkiem, a także ze szkolnym kolegą Piotrem Schmidtem, dziś uznanym trębaczem. To właśnie z nimi stawiałem pierwsze kroki jako jazzman, początkowo jako gitarzysta basowy, później jako wibrafonista.

Na mój rozwój jazzowy miał duży wpływ Śląski Jazz Club, w którym wychowałem się muzycznie. Zauważył mnie tam wspaniały perkusista – Arek Skolik. Dał mi porządną szkołę jazzu, wypuścił mnie na głęboką wodę. Zorganizował kilka wspólnych koncertów, a ja wtedy byłem zupełnym żółtodziobem, miałem 16 lat i ledwo znałem formę bluesa. Najwyraźniej jednak coś we mnie zobaczył. Poznał mnie również z panem Jerzym Milianem, z którym także zagrałem kilka koncertów. Znajomość i możliwość wspólnego koncertowania z panem Jerzym to dla mnie ogromny zaszczyt. Jerzy Milian to taki ojciec wszystkich polskich jazzowych wibrafonistów, on nam przetarł szlaki. Możliwość obcowania z taką osobistością jest dla mnie ogromnym wyróżnieniem. Utrzymujemy kontakt do dziś. Pan Jerzy również bardzo mnie dopinguje, za co jestem mu ogromnie wdzięczny.

JF: Wspomniałeś o Śląskim Jazz Clubie, wiem, że historia tego stowarzyszenia była tematem Twojej pracy magisterskiej.

BP: Ze Śląskim Jazz Clubem byłem związany od wczesnych lat, ale to nie to było najistotniejsze. Śląski Jazz Club to najstarsze jazzowe stowarzyszenie w Polsce, a jednym z jego założycieli był mój dziadek, którego niestety nie miałem okazji już poznać. Do czasu napisania mojej pracy nie istniała spisana historia tego stowarzyszenia, zatem musiałem się opierać głównie na przeprowadzonych przeze mnie wywiadach. Wspólne odkrywanie ponad półwiecznej historii oraz rozmowy z ludźmi, którzy tworzyli i byli świadkami powstawania pierwszych ruchów jazzowych na Śląsku, były niezwykłymi i pouczającymi doświadczeniami. Poczułem, że w ten sposób mogę jakoś odwdzięczyć się dziadkowi za to, że zadbał o to, aby w mojej rodzinie i w moim mieście były tradycje jazzowe, które wiele lat później miały tak istotny wpływ na to, kim jestem dzisiaj.

JF: Wróćmy do Twojej muzyki. Skąd czerpiesz inspirację, czego słuchasz na co dzień?

BP: Słucham dużo klasyki. Szczególnie przemawia do mnie muzyka barokowa, gdy jej słucham, czasem żałuję, że przestałem grać na wiolonczeli. Lubię muzykę wokalną, zwłaszcza chóralną. Cenię sobie muzykę ludową z różnych krajów, często inspiruje mnie jej szczerość i prostota. Z muzyków jazzowych swoich mistrzów upatruję głównie wśród pianistów takich, jak Keith Jarrett czy Esbjörn Svensson. Bardzo mnie także inspirują muzyczne światy Pata Metheny’ego i Avishai Cohena.

Ale cenię sobie również... ciszę. Myślę, że bardzo dziś niedocenianą, a wciąż niezmiennie piękną.

JF: Na płycie większość kompozycji jest Twojego autorstwa. Czy trudno przychodzi Ci pisanie własnej muzyki?

BP: Dość trudno, bywa, że przez pewien czas nie potrafię nic napisać. Proces twórczy trwa u mnie wyjątkowo długo. Bardzo ważnym dla mnie utworem jest tytułowy Slow Motion. Jest to właściwie mój pierwszy utwór, jaki odważyłem się komukolwiek pokazać. Pamiętam, gdy z drżeniem serca przyniosłem go na próbę. Wspaniali muzycy, z którymi nagrałem płytę, entuzjastycznie przyjęli tę kompozycję. Nikola Kołodziejczyk dopisał do niej poruszającą partię oboju. Wszyscy byliśmy zadowoleni z efektu. Dało mi to odwagę, aby pisać więcej.

JF: Jakie masz plany na najbliższą przyszłość? Czego Ci życzyć?

BP: Po chwili oddechu, jaką miałem w ostatnim czasie, czuję, że znów mam energię, aby stawić czoło kolejnym wyzwaniom. Niestety często mi jej brakowało. Na szczęście mam wokół siebie kilku życzliwych mi ludzi, którzy mi pomagają, wspaniałą rodzinę oraz cudowną żonę, która mnie bardzo wspiera. Możesz życzyć, aby starczyło mi tej energii przy organizacji trasy koncertowej i dopinania szczegółów związanych z promocją płyty. To właśnie te zajęcia wypełnią mój najbliższy czas. Chcę również dużo pracować, tworzyć, i mam nadzieję, że na kolejną płytę nie trzeba będzie długo czekać.

Rozmawiał: Łukasz Malina

Ta strona używa COOKIES.

Korzystając z niej wyrażasz zgodę na wykorzystywanie cookies, zgodnie z ustawieniami Twojej przeglądarki.

OK, zamknij